Wszystkie wpisy, których autorem jest wolski

Do Adama

Do Adama

wersja dla mężczyzn

Rozumiem twój grzech pierwszy
mój drogi Adamie.
Ja i poza rajem
nie odmówię damie.

wersja dla kobiet

Nie muszę węża słuchać,
rwać owoc z jabłoni,
by każdego Adama
do grzechu nakłonić.

Tomaszów Lubelski Wigilia 2004

Do Ewy

Do Ewy

wersja dla mężczyzn

Oddam każdą wiosnę,
która kwitnie majem,
za to byś zgrzeszyła
ze mną poza rajem.

wersja dla kobiet

Rozumiem, że skusiłaś
do grzechu Adama.
Nudno żyć nawet w raju
kobiecie, gdy sama.

Tomaszów Lubelski Wigilia 2004

Nadzieja

Rozmowa o cierpieniu

Nie można istnieć bez nadziei.

Świat skrytych marzeń i fantazji
zniknie w pustoty szarej brei,
podda się biernej eutanazji.

Każdą myśl, ciszy martwe fale,
marznącym lodem wnet zaleją.

By wciąż oddychać trzeba stale
trwającą żywić się nadzieją,
która pod stopy świat położy.

Na horyzoncie zaś rozbłyśnie
zielonym blaskiem pierwszej zorzy.

W cichym zakątku się ułoży,
na zawsze na dnie serca przyśnie.

Warszawa lipiec 2009

Zdobywca

Zdobywca

Nie każdy jest zdobywcą, chociaż dostał szansę
na zebranie trofeów z wyprawy przez życie.
Tytuł temu przypadnie, kto marzeń sekstansem
szlak wędrówki w nieznane wskaże należycie.

Temu, kto spośród wielu danych atrybutów
nieodparte poznania pragnienie wybierze.
W nieugiętej opoce odciśnie ślad butów,
kto do końca podróży wytrwa w swojej wierze.

Kto zostawi czas z tyłu by go nie dogonił,
fantazją nieprzebranych pomysłów zaskoczy,
przeciwnościom pokaże prawo mocnej dłoni,
kto charyzmy armaty na podbój wytoczy.

Kto nie spocznie na laurze z obliczem leniucha,
myśląc, że gdy źdźbło złapał w majątek opływa,
kto z nieprzejednanym duchem uparciucha
wciąż nowe przestrzenie będzie chciał zdobywać.

Warszawa 26 sierpnia 2009

Zagubieni

Labirynt

Nogi z wolna ruszyły ostrożnie stąpając
po gruncie kamienistym w hebanowej toni.
Głuchą ciszę zmąciły, w mroku dróg szukając,
świsty, tnące powietrze, wyciągniętych dłoni.

Drżące palce poczuły, jak pancerna skała
lęk intruza skarciła ironicznym śmiechem.
W zaułek przepełniony rozpaczą zagnała,
w którym odgłos szyderstwa odbijał się echem.

Zmysły w ciemno szukając wrót wyjścia z blokady
natknęły się na ścianę inwektyw i chamstwa.
Ciało, niczym rykoszet, wpadło na mur zdrady
wyrosły na cokole obłudy i kłamstwa.

Ręce ciemność plądrując w szalonym pośpiechu
znalazły nową drogę wśród murów za rogiem,
dziurawych od agresji, spękanych od grzechu,
zmurszałych i przeżartych trawiącym nałogiem.

Dostrzegłszy blask w oddali usta krzyk wydały,
pchając ciało w odruchu panicznego pędu
do wyjścia, w którym oczy zwątpione ujrzały
szeroko rozpostarte wrota do obłędu.

Nadzieja zgasła w duszy przed nowym wyzwaniem
okrytym cierpkim płaszczem złośliwej satyry.
W blasku pełni księżyca, znudzony czekaniem,
po drugiej stronie wyjścia lśnił drugi labirynt.

Warszawa 11 marca 2010

Śpiew kojota

Spiew kojota 1

Na równinie uśpionej powiewu szelestem,
pośród trawy strojącej krajobraz jak szata,
obecność swą obwieścił głośnym manifestem,
kojot czczony na prerii, jako stwórca świata.

Zawył na cztery strony, pysk na północ zwrócił
czekając na odpowiedź oddalonej sfory.
Kiedy odzew rodziny wraz z echem powrócił,
krzykiem zaczął uczyć rywali pokory.

Owiane ciszą stepu zwierzęta wypłoszył
przeszywając ich ciała dzikim zawodzeniem,
skowytem niewidzialnych myśliwych rozproszył
strasząc w świetle księżyca opętańczym cieniem.

Wyśpiewując samotnie dźwięki ujarzmienia
pieśń zwycięstwa zakończył przed świtem nad ranem,
przekonany, że wszystkim dał do zrozumienia,
iż od dzisiaj jedynym jest na prerii panem.

Warszawa kwiecień 2010

Szeptem

Rzeczywistosc

ON:
Nie chcę, by rzeczywistość świeciła podwójnie
innym blaskiem na północ, innym na południe,
żeby mowy srebrzystej zmieniła balsamy
w piekielnego kamienia ślady – czarne plamy.

Nie chcę, by matowiała pośród obcych włości,
błyszczała tylko w chwilach wspólnej namiętności,
żeby głucha się stała na złe porównania,
ubierała zazdrością niełatwe rozstania.

Chcę by tylko promienie przynosiła w dłoniach,
by mogły jak fregata w poezji Lechonia,
od Dziedzica tkwiącego na niebie przytomnie,
płynąć zawsze falami od Ciebie i do mnie.

ONA:
Kiedyś przyjdą te chwile, na które czekamy.
I rzeczywistość jednym blaskiem nam zaświeci.
z dźwięków srebrzystej mowy zmyje czarne plamy,
łachmany brudnych myśli wyrzuci do śmieci.

I wtedy zabłyszczy pośród obcych włości,
NIE, nie tylko w chwilach wspólnej namiętności.
I nie ogłuchnie słysząc podłe porównania,
w zrozumienie odzieje długie pożegnania.

A przecież już teraz w dłoniach wciąż unosi
promienie skradzione Temu co na niebie.
I wraz z nimi, wbrew prawom rozsądku, przynosi,
me serce, które bije z Tobą i do Ciebie.

A ty się nie gniewaj, to taka zabawa w słowa…..Kocham Cię

Warszawa kwiecień 2010

Sen

Sen

Byłem gdzieś w kraju daleko
za niejedną górą i niejedną rzeką.
Na biało-szaro-czerwonym półwyspie
znalazłem w muszli perłę w grodzie Caput Histriae.
Jasny klejnot wypadł z zaciśniętej dłoni,
potoczył się śladami zapisanych stronic
w szepcących dawnym echem żyjących kronikach,
murach starych domów, kamiennych chodnikach.
Poszedłem za nim małą wąziutką ulicą
za rękę razem z moją wielką tajemnicą.
Doszliśmy do wieży gotyckiej urody,
na którą wejść się bałem przez spiralne schody.
Wieża zniknęła nagle, jak kwiat w maga ręce,
a my staliśmy zmoczeni w kamienistej wnęce
pod strugą wodospadu w tęczowych kolorach,
skąd na spacer poszliśmy po tafli jeziora.
Woda czyniąc harce, wciągała w otchłanie,
z morza głębin rzuciła na plażę w Piranie,
potem z nawałnicą słonecznej spiekoty
poniosła nas na falach do Szkocjańskiej Groty.
Sen się kończył toastem i wypitym winem
w komnatach starego zamku z magnatem Erminem,
który władzę dzierżąc w królestwie Vodisek,
mrużąc oko rzekł: sen ten, to był chytry spisek.

Jawa kwiecień 2011

Dwa słońca

Dwa słońca

Dwa Słońca ponad światem płonące szafranem,
chwilami przywdziewają szarych cieni togę.
Zaćmiewają się blasku odbiciem na zmianę,
kiedy jedna orbita wejdzie drugiej w drogę.

Dwa Słońca ponad światem wokół siebie krążą.
Jedno skrzy się żarem, w kroplach deszczu drugie.
I odmiennym orężem w pniu zmęczonym drążą,
cierpieniem naznaczone, pęknięć nici długie.

Dwa Słońca ponad światem, a ktoś, jako drzewo
od aury wycieńczone, zamiast rosnąć – kona.
I nie wie w którą stronę, czy w prawo czy w lewo,
by móc liśćmi zaszumieć, zwróci swe ramiona.

I ktoś, jako ćma szara bębniąca skrzydłami
spalonymi gorących promieni potokiem,
chwieje się półprzytomnie pomiędzy słońcami
szukając najlepszego przygaszonym wzrokiem.

Czeka, by ku jednemu ramiona odwrócić,
w jedno patrzeć spojrzeniem oddanego sługi.
Czeka żeby okowy cierpienia odrzucić,
i gdy któreś już zajdzie, żeby stać się drugim.

Warszawa marzec 2012