Trwałem w wielkiej tremie na środku parkietu,
z potrzebną przepustką – tomem własnych wierszy,
gdy ktoś na dorocznym spotkaniu poetów
przedstawiał mą postać gościom po raz pierwszy.
Rumieniec na twarzy zanikał powoli.
Wtem prezenter podszedł z powitania gestem,
w powstańczym mundurze – „Niechże pan pozwoli”
– powiedział – „Baczyński, Krzysztof Kamil jestem.
Chodź, pójdziemy razem na jesienny spacer,
w międzyczasie wszystkim wieszczom cię przedstawię.
Ja nasz wspólny wieczór wspomnieniem wzbogacę,
ty w zamian opowiesz o mojej Warszawie”.
Ruszyliśmy najpierw ku cienistej ścianie,
gdzie pod dachem z kwiatów, w garniturze długim,
„Nie skarżę się, Ojcze, nie skarżę się, Panie”,
szeptał sam do siebie, słowa wiersza Tuwim.
Baczyński przedstawił nas sobie nawzajem,
z taktem przerywając liryczną zadumę.
„Witam, odrzekł Tuwim, wybacz, że nie wstaję,
ale dziś przeżywam myślenia tra-u-mę.
Myślałem, że żale wierszem upamiętnię,
a na rymy rozum, nałożył knebelek.
Baranieją myśli, pióro jęczy smętnie,
płatając mej głowie nie lada figielek”.
Rozumiejąc problem ciążący artyście,
skłoniliśmy głowy, podaliśmy dłonie,
ruszyliśmy dalej w szampana asyście,
do patio gdzie dialog, wiódł Norwid z Lechoniem.
„Radość mi sprawiłeś swym wierszem kolego” –
mówił Cyprian Kamil z uśmiechem na twarzy –
„lecz popadam w zachwyt, radując me ego,
który z jednym z siedmiu grzechów się kojarzy”.
Obydwaj spojrzeli w mym kierunku naraz,
Krzysztof chciał ponownie czynić prezentację,
zaprosili do siebie na odkryty taras,
na krótką o nowym druhu konwersację.
Słów kilka o sobie podałem gdy nagle,
Lechoń przerwał mowę błądząc gdzieś w zaświatach:
„Na niebo wypływają białych chmurek żagle,
Od twojej płynie strony niebieska fregata”.
Spojrzeliśmy w górę na wielkie bałwany,
zwiastujące porę nadchodzącej burzy.
Nagle wyszeptałem, afektem targany:
„Patrz w niebo nieulękły, choć nie wiesz, co wróży”.
Lechoń spojrzał z żarem iskrzącym się w oku.
„Mów mi po imieniu” – powiedział łaskawie.
„Chodźmy, do bufetu” – wyszeptał na boku –
„rozgrzać swój krwioobieg przy irlandzkiej kawie”.
Gdy długiej rozmowy o poezji z Janem,
kresu dobiegł wywód w kawiarnianym gwarze,
przysiedli się niosąc starą porcelanę,
zasępiony Miłosz z Pawlikowską w parze.
Ona delikatnie dłoń mi swą podała,
skłoniła się lekko, przymykając oko,
owładnęła zmysły seksapilem ciała,
godząc w serce strzałą Amora głęboko.
Nie słyszałem wcale, przeżywając mękę,
jak Miłosz, z akcentem, wymawiał swe imię,
jak przy zapoznaniu, chcąc mi podać rękę,
strącił na podłogę kosztowne naczynie.
Lechoń w osłupieniu przyglądał się scenie.
Szarpał mnie za mankiet, czując chwile grozy.
„Zobacz coś narobił” – zabrzmiało skarcenie,
wyciągając mój rozum z magicznej hipnozy.
Szybko pozbierałem rozbity talerzyk,
tym razem głos słysząc podekscytowany:
„Niczego tak nie żal, niech mi pan uwierzy,
niczego tak nie żal, jak tej porcelany”.
Miłoszowi łza się zakręciła w oku,
wziął ode mnie resztki zebrane z podłogi,
wyszedł do ogrodu i zniknął w półmroku
alei obrosłej w kasztanów ostrogi.
Patrzyłem za wieszczem jak przecinał planty,
gdy nagle ujrzałem tuż na skraju parku
powóz, w którym z Mazur Ildefons Konstanty
pędził do kolegów na złamanie karku.
„Gnałem dwie godziny – rzekł witając dłonie –
bo zaczarowana niosła mnie dorożka
i zaczarowane ciągnęły ją konie,
ja zaczarowany byłem jak dorożkarz”.
Śmiejąc się radośnie opowiadać zaczął
jak się zaczarował mazurskim „swojakiem”
„Myślę, że koledzy spóźnienie wybaczą”
dodał wymachując pękatym bukłakiem.
Długą chwilę trwało nim dostrzegłem z dali,
jak wódką napełnia czary w dwóch kielichach,
jak się z przeciwnego końca wielkiej sali
zaczął w mym kierunku powoli przepychać.
Podszedł, ucałował policzki trzy razy,
chwiejną ręką wręczył puchar z mocnym trunkiem
i pod wpływem z wielu procentów ekstazy
jął się zastanawiać nad moim frasunkiem.
Wymyślał przeróżne powody zmartwienia.
W końcu powiedziałem o scenie z Miłoszem.
„Chcąc serce ocalić twe od zapomnienia,
w mig ci wyczaruję serwisów dwa kosze”.
Zdumiony wyznaniem piłem po kolejce.
Wtem Konstanty wyjął z płaszcza lśniącą broszkę.
Szybkim błyskiem zmienił stojącą w alejce,
w kosze pełne naczyń, zaklętą dorożkę.
I nagle tuż obok stanął Miłosz z Marią
znowu nieśli w rękach starą porcelanę,
znowu przy stoliku pod gwarną kawiarnią
piłem po irlandzku mocną kawę z Janem.
Wszystko zaczynało w mojej głowie tańczyć.
Przez mgłę zobaczyłem jak Norwid coś mówi,
jak pięć mandarynek i pięć pomarańczy
żongluje w swych dłoniach rozbawiony Tuwim.
Tymczasem Baczyński latał nad Warszawą
i gdy niebo złote nade mną otworzył,
ze snu popędziłem na spotkanie z jawą
spadając na podłogę z podniebnych przestworzy.
Zerknąłem przytomnie na wielkie regały,
sen jednak nie prysnął jak zapach kamfory.
Na półce w jednym ciągu obok siebie stały:
mój tomik poezji i poetów zbiory.
Rawa Maz.-Praga-Londyn-Warszawa marzec-sierpień 2005